Naszym domem przez parę tygodni jest Haiphong, miasto na północy kraju, około 100 km od Hanoi. Stąd już tylko rzut beretem na wyspę Cat Ba, określaną jako jedną z najlepszych atrakcji na północy. Do domu rodzinnego na wyspie zaprasza nas Huong, u której mamy wolontariat. Decydujemy się w mgnieniu oka i ruszamy do portu kupić bilety na łódź. Po małym researchu w internecie dowiadujemy się, że na miejsce można dopłynąć za jakieś 120 tys. dongów. Po dotarciu do portu, okazuje się, że wcale nie. Ceny zaczynają się od 180 tys. a kończą na 240 tys! Dodatkowo, jest tam jakieś pięć punktów do kupna biletów i nie wiadomo, który jest właściwy. Oczywiście każdy możliwy sprzedawca nagabuje i osacza nas, jednak jesteśmy twardzi i zdecydowanie odmawiamy. Okazuje się, że z każdego punktu bilety są ważne, spisujemy więc godziny kursowania i decydujemy, że płyniemy rano. 

Bilet na speedboat, nie znaleźliśmy nic tańszego

Do portu docieramy po 8, żeby kupić bilety na 9. Okazuje się, że płyniemy speedboatem. Sadowimy się na przodzie statku w nadziei na dobre widoki i fajne zdjęcia. Błąd! Przez porysowane okna nie widać nic, a łódka płynie bardzo szybko, podskakujac na dużych falach. Momentalnie czuję zjedzoną wcześniej kanapkę i próbuję skoncentrować się na innych rzeczach. Na Cat Ba docieramy po około 50 min. Jest pochmurnie, ale bardzo ładnie. Wyspę otaczają wyłaniające się z morza wapienne skały. 

Widok z portu Cat Ba


Samo miasto to liczne hotele i kawiarnie, nic specjalnego. Z portu odbiera nas nasza gospodyni i zawozi do domu rodziców. Zostawiamy tam plecaki i ruszamy na motocyklową wycieczkę na plażę. Wieje wiatr, pogoda nie zachęca do plażowania, ale samo miejsce robi wrażenie. Łatwo jest sobie wyobrazić prażenie się w słońcu w upalny dzień.

Plaża, dzika plaża

 Ruszamy spacerem do Cannon Fort, zobaczyć pozostałości dawnej fortecy i widoki że szczytu wzgórza. Po uiszczeniu opłaty za wejście (40000 dongów) idziemy jeszcze dłuższy czas pod górę i w końcu docieramy na miejsce. Sama forteca nie robi za dużego wrażenia, zaledwie parę budynków i replika dział, plus straszna kawiarnia. Za to widoki z góry są wspaniałe, możemy zobaczyć wyspę i otaczające ją mini wysepki w całej okazałości. 


Gin w Cannon Fort

Rekompensatą za trudy wspinaczki jest kawa w centrum miasta (polecamy kawiarnię like coffee, najlepsza kawa z jajkiem i frapuccino jakie kiedykolwiek piliśmy). 

Kawa z koglem moglem, czyste #foodporn

Potem ruszamy do domu naszych gospodarzy, gdzie czeka na nas pyszna kolacja składająca się z ryżu (bez niespodzianek) i owoców morza, które sprzedawane są tu na każdym kroku. A po kolacji to, co Wietnamczycy lubią najbardziej – karaoke!! W domu jest zestaw,, na wypasie ”, czyli wielki telewizor i głośniki, do których podłączone są mikrofony. Są nawet dyskotekowe kule kręcące się w rytm muzyki. Śpiewają wszyscy, robione są kolejki do poszczególnych piosenek, chcąc nie chcąc też znajdujemy się na liście. Wszyscy śpiewają w ojczystym języku (dla nas wszytko brzmi jednakowo), więc i my wykonujemy polskie piosenki ku radości gospodarzy i sąsiadów. Na stole pojawia się domowy alkohol, tak mocny, że każdy pije po kieliszku i na tym kończymy. Bardzo chcieliśmy zobaczyć zatokę Halong Bay i przeznaczyć dzień na rejs pośród skał. Jednak oferty z biur turystycznych skutecznie nas zniechęcają, mają oni opcję z pływaniem i kajakami co przy tej pogodzie i wietrze jest niemożliwe, a całodniowy rejs statkiem to koszt od 30$ wzwyż, z zastrzeżeniem że statek może nie odpłynąć przy niewystarczającej ilości uczestników. Znów intensywnie szukamy i znajdujemy bloga, na którym jest opisane, że z Cat Ba można dopłynąć promem do portu Tuan Chau za 70000 dongów z widokiem na zatokę  Halong. Jako, że jest poza sezonem prom kursuje trzy razy dziennie, a na pokładzie musi być 30 osób, żeby ruszył. Lubimy takie cebulowe promocyjne oferty, więc z biura informacji turystycznej spisujemy wszystkie rozkłady i decydujemy się popłynąć wcześnie rano. 

Rozkład Cat Ba – Tuan Chau, może komuś się przyda

Budzimy się po 6 a tu niemiła niespodzianka – leje tak, że nie widać nic za oknem, a ulica zmieniła się w rwącą rzekę. Zrezygnowani wracamy do spania. Koło 9 przejaśnia się na tyle, że wychodzimy na śniadanie. Widząc dość jasne niebo, decydujemy się popłynąć.Przynajmniej przestało lać jak z cebra. Z centrum Cat Ba łapiemy autobus na północny kraniec wyspy (25000 dongów) i po czterdziestominutowej jeździe jesteśmy na wyspie. Tam czekamy około godziny i w końcu jesteśmy na promie. Jest sporo osób, głównie chińskich turystów. Mamy wielkie szczęście – zupełnie się przejaśnia i po chwili grzeje tak, że jedyną opcją jest krótki rękaw. Mijamy wiele pięknych formacji skalnych a bliżej zatoki Halong zaczyna się robić bardziej tłoczno, pływa więcej statków pasażerskich. Na Tuan Chau czekamy godzinę i wracamy tą samą trasą, popijając zimne piwko. Żyć nie umierać 🙂 

Jest i nasz prom! Pogoda średnio zachęca do wojaży.

Przejaśniło się po czasie
W okolicy zatoki Halong zaczyna być tłoczno
Większość rejsu wygląda tak – nasz prom i natura
Widoki z portu Tuan Chau

Piwo Halong w zatoce Halong (najlepsze, jakie piliśmy w Wietnamie, reszta niesmaczna)